sobota, 30 września 2017

Trip raport XVII - Chiny cz. 5



Wydostalismy sie z Lanzhou autobusem miejskim i zaczelismy lapac stopa w kierunku Chengdu. Do celu mielismy ok. 800 km, ale bylismy dobrej mysli - w Chinach sa piekne autostrady, powinno sie bez problemu udac pokonac ten dystans w dwa dni, ktore na to przeznaczylismy. Pierwszy kierowca podrzucil nas 100 km. Potem zatrzymal sie auto, ktorego wlasciciel czytajac nasz list autostopowy i slyszac "Chengdu" kiwal entuzjaztycznie glowa, po czym zjechal pierwszym mozliwym zjazdem (naiwnie ludzilismy sie, ze jednak wszystko pojdzie po naszej mysli) i zawiozl nas na dworzec autobusowy. Wdrapalismy sie z powrotem na autostrade i po pol godziny zlapalismy stopa na kolejne 130 kilometrow. Byle do przodu... Sytuacja nabrala rumiencow, gdy znow zjechalismy z autostrady. Szybki rzut oka na mape... Okazalo sie (niestety po raz kolejny), ze znakomita aplikacja maps.me kompletnie nie daje rady. W Europie sprawdzala sie wysmienicie, pokazujac kazda najdrobniejsza sciezke w parku. W Rosji i Kazachstanie nie bylo zle, chociaz nie tak szczegolowo. W Kirgistanie i Chinach zaczely sie problemy. Wioski byly w innych miejscach, niz na mapie, zaznaczone lokale i hostele nie istnialy. Tym razem (nie)zawodna aplikacja wynaczyla nam trase, na ktorej trzysta km z osmiuset zdecydowanie nie bylo autostrada. Gdybym wczesniej to zauwazyla, wyjechalibysmy z Lanzhou inna wylotowka i pojechalibysmy droga dluzsza o 150 km, ale za to skladajaca sie jedynie z autostrad. Nasza trasa, ktora na mapie wygladala porzadnie, okazala sie byc kreta gorska droga prowadzaca przez zapomniane wioski. Mielismy okazje przyjrzec sie zyciu na prowincji (jednym z lokalnych obyczajow bylo wyladowywanie i sortowanie siana na srodku drogi, tak, ze przejezdzajace samochody troche je omijaly, a troche rozjezdzaly) oraz podziwialismy piekne gorskie widoki. Posuwalismy sie jednak do przodu srednio 60 km na godzine, co nie brzmialo zbyt optymistycznie.




Gdy dojechalismy do miejscowosci Min, do ktorego zmierzal nasz kierowca, bylo juz pozne popoludnie. Wahalismy sie miedzy rozbijaniem namiotu (tylko gdzie? dookola albo miasto, albo rzeka, albo skaly, albo pola uprawne) a probowaniem dojechania gdzies dalej... Kierowca jednak tuz przed wysadzeniem nas podjal konwersacje przy uzyciu translatora. Zaproponowal obiad oraz nocleg. Przez pietnascie minut "rozmawialismy" z nim, mowilismy, ze chcemy spac w namiocie, ze tak zazwyczaj podrozujemy. Nie chcielismy sie narzucac ani naduzywac goscinnosci. Mezczyzna argumentowal, ze noc w namiocie nie bedzie bezpieczna i nalegal na zalatwienie nam noclegu w hotelu, zapraszal na wspolny posilek. Twierdzil, ze to zaden problem, ze chce nam pomoc. Ustapilismy i przystalismy na niezwykla propozycje. Mezczyzna zaprosil nas do swojego mieszkania. Dolaczyla do nas jego zona i syn i poszlismy do restauracji na Hot Pot - tradycyjna wyzerke rodem z prowincji Syczuan. Na srodku stolu byla dziura, do ktorej wstawialo sie ogromne, zeliwne naczynie z dwiema komorami z ostra i lagodna "zupa". Palnik podgrzewal wszystko od spodu. Na stol wjechala masa szaszlykow i roznych smakolykow nadzianych na patyczki - wolowina, kurczak, grzybki, wolowe jelita (nie polecam), parowki, ziemniaki, ryba, tofu... Szaszlyczek gotowal sie w ostrej zupce, potem nalezalo go obtoczyc w chilli, umoczyc w aromatycznym sosie i zjesc. Bylo hot. Do tego wszystkiego byl ryz, makaron z zupki chinskiej, herbatka i piwo. Zjedlismy duzo, a potem gospodarze intensywnie zachecali nas do zjedzenia wiecej, podajac nam kolejne przekaski, gdy sami z siebie przestalismy po nie siegac. Po tym fantastycznym posilku nasze jamy brzuszne byly szczelnie wypelnione i ledwo moglismy wstac, by sie dokads poturlac. Nasz dobrodziej zabral nas do hotelu, gdzie zaplacil za nocleg. Miejsce kilkakrotnie przewyzszalo nasze standardy, a obsluga chyba nigdy nie widziala takich wloczykijow jak my. Nie wiedzielismy, jak mamy dziekowac za to, co ci ludzie dla nas zrobili. Pozegnali sie z nami z usmiechem i zostawili nas w luksusowym pokoju.



Rano zjedlismy pyszne sniadanie (makaron, mieso, warzywa, w Chinach malo kto interesuje sie typowo sniadaniowym jedzeniem) i poszlismy na trase w celu kontynuowania autostopowej przygody.

Byla to droga przez meke.



Chyba spotkalo nas za duzo szczescia poprzedniego dnia i musielismy odpokutowac. W kilka godzin przesunelismy sie o 60 km, a pozniej absolutnie nikt nie chcial nas zabrac. Nie pomagal list autostopowicza i wstukiwane w translator wiadomosci tlumaczace, ze liczy sie kazdy kilometr i przeciez wiem, ze nie jedzie pan az tam, gdzie bysmy chcieli. Czas lecial, a my utknelismy w czarnej dupie posrodku chinskiej prowincji. W koncu trafilismy na dworzec autobusowy - chcielismy sie dostac do autostrady, tam na pewno bedzie latwiej... Wsiobus pokonal dzielace nas od drogi 100 kilometrow w malownicze 4 godziny. Do celu wciaz bylo bardzo daleko, ale chociaz przed nami ponownie rozciagala sie autostrada. Z bramek tez nikt nas nie chcial zgarnac. Kleska. Mielismy dosc tych okolic i skonczylismy w nocnym pociagu do Chengdu. Nie bylo bezposredniego, wiec po drodze spedzilismy 2 godziny kimajac na dworcu w jakims losowym miescie. Zaskakujaco dobrze sie wyspalismy na twardych siedzeniach w poczekalni i w pociagu, a rano wreszcie bylismy w Chengdu, gdzie czekal na nas host z Couchsurfingu.




Chengdu okazalo sie byc bardzo ciekawym miastem, a Ken z Coucha dodatkowo umilil nam pobyt zabierajac w rozne fajne miejsca. Glowna atrakcja miasta jest Panda Base, dom zagrozonych pand olbrzymich oraz pand czerwonych. Zwierzakow na wolnosci jest coraz mniej, ale Chinczycy pilnuja, by chociaz w niewoli miale dobre warunki do zycia i rozmnazania. Widzielismy sliczne misie, ktore beztrosko kapaly sie w bajorkach, niezgrabnie chodzily, tarzaly sie i bawily z rodzenstwem, wlazily na zbudowane pomosty i dla beki zrzucaly z nich kolegow, jadly bambusa w pozycji tatuska siedzacego z browarem na kanapie oraz... z zaskakujaca zwinnoscia wchodzily na drzewa. Niezwykle, piekne zwierzeta, ktore sprawialy wrazenie zadowolonych z zycia. Pande czerwona zaobserwowalismy tylko jedna, bo akurat jadla cos z miseczki. Reszta musiala siedziec poukrywana na drzewach.





W Chengdu zwiedzalismy jeszcze Wide and Narrow Alleys, urokliwe uliczki nastawione na turystyczny biznes - ceny tam nie roznily sie od zachodnioeuropejskich. Odwiedzilismy People's Park, mala dzungle w centrum miasta. Rosna tam bambusy, lotosy, figowce, bananowce i setki innych roslin, ktorych nie potrafie nazwac. W tym miescie poczulismy tez ewidentna zmiane klimatu - w gorach, gdzie trafilismy przypadkowo, bylo 14 stopni. W Chengdu zrobilo sie parno, duszno, a przyroda nas zachwycala. W srodku miasta, pod wiaduktami roslo mnostwo dziwnych roslin bedacych domem dla ogromnych motyli, kolorowych pajakow i nietoperzy. Egzotycznie.





W Chengdu zdalismy sobie tez sprawe z braku golebi. Golebie zyja doslownie wszedzie, gdzie do tej pory bylam. W Chinach ich prawie nie ma. Co sie stalo z chinskimi golebiami?...

5 komentarzy:

  1. Tak długo mnie tutaj nie było i tyle się u Ciebie zmieniło :O Jejku zazdroszczę takiej podróży i koniecznie muszę nadrobić zaległości tutaj.
    Piękne widoki! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Każdy post chłonę jak gąbka, pragnę wincyj! ;D

    OdpowiedzUsuń
  3. Kurde z tym porozumiewaniem się w Chinach to rzeczywiście lipa straszna ;/ gołębie też pewnie nie mogły dogadać się z Chinolami i uciekły ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. hahha, brak gołębi, za to pełno ludzi :P

    OdpowiedzUsuń

pisz co chcesz, ale ZASTANÓW SIĘ DWA RAZY ZANIM POPROSISZ O OBSERWACJĘ BO PRZYJDĘ I CIĘ ZJEM