środa, 27 września 2017

Trip raport XVI - Chiny cz. 4


Z Yumen Old City mielismy 70 km do Jiayuguan, miasta lezacego besposrednio przy autostradzie, w ktorym zreszta dwa dni wczesniej zwiedzalismy Mur Chinski. Doszlismy do drogi i zaczelismy znow probowac autostopowego szczescia... Udalo sie. Po paru minutach jechalismy do Jiayuguan. Prowadzila kobieta w czerwonym kombinezonie China Petrol, a my gawedzilismy sobie z pasazerem przez translator, udalo nam sie poprosic, zeby wysadzili nas przy bramkach na autostrade. Tam po raz pierwszy zabawilismy sie w kaligrafow i na kawalku kartonu napisalismy po chinsku Zhangye, uwaznie kopiujac dwa znaczki. Tabliczka zadzialala, zlapalismy stopa az do celu.


W Zhangye zaczelismy spacer w poszukiwaniu noclegu. Mialam na mapie zaznaczone 3 hostele. W pierwszym zapytalismy, czy znajdzie sie miejsce dla nas dwojga, ale chinska wersja Consueli z Family Guya nie byla w stanie nic nam odpowiedziec oprocz "no, no, no". W kolejnym miejscu nie przyjmowali cudzoziemcow. Nastepne nie istnialo. Z rosnaca irytacja i desperacja przypadkiem trafilismy w koncu do niewystepujacego na mojej mapie bardzo fajnego hostelu, w ktorym chetnie nas przyjeli, a cena byla bajkowa - 20 zl za osobe. Zakwaterowalismy sie w dormitoriach (pokoje damskie byly na pietrze, meskie na parterze) i usiedlismy wygodnie kolo recepcji, zeby odpoczac. Weszla para bialasow. Przemowili po chinsku. Zdziwilismy sie. Okazalo sie, ze Marit i Yeming pochodza z Holandii, ale kochaja Chiny, ucza sie chinskiego i chca zwiedzic caly kraj. Po naszych dotychczasowych doswiadczeniach absolutnie nie moglismy w to uwierzyc. W miedzyczasie zaczepil nas recepcjonista, ktoremu nagle przypomnialo sie, ze nie moze przyjmowac obcokrajowcow (koszmar zaczyna sie od nowa) w tych samych pokojach, co Chinczykow (ufff). Wyladowalam wiec z Marit w dziesiecioosobowym pokoju, ktory mialysmy caly dla siebie. Panowie tez mieli swoja sypialnie. Zebralismy sie i wyszlismy do miasta cos zjesc.

Zhangye okazalo sie byc ciekawym, nowoczesnym, klimatycznym miastem. Mialo dusze. Z jednej strony dlugie ulice pelne sklepow i szklanych wiezowcow, z drugiej piekne chinskie domki, a z trzeciej zakatek knajp i straganow, gdzie skosztowalismy wielu roznych pysznosci. Chodzenie po miescie z ludzmi mowiacymi po zarowno po chinsku jak i po angielsku bylo rewelacyjne - duzo sie dowiedzielismy na temat kultury Chin oraz tego, co mielismy na talerzach. Bezcenne.



Kolejnego dnia wybralismy sie na podboj dwoch parkow narodowych - Binggou Danxia i Zhangye Danxia. W pierwszym podziwialismy gory, ktore ksztaltami mialy przypominac ludzi, zwierzeta i budynki, czesto jednak wygladaly po prostu jak penisy. Poruszanie sie po parku bylo bardzo dziwne - wszedzie byly betonowe sciezki i schodki. W gorach. Mozna bylo doslownie chodzic w japonkach. Widoki byly fantastyczne, ale ingerencja czlowieka w teren tylko po to, by sie wygodniej zwiedzalo, zdecydowanie nie wzbudzila mojego entuzjazmu.





Zhangye Danxia to slynne kolorowe gory. Znow przeszkadzala mi forma zwiedzania - tlumy ludzi na ogrodzonych sciezkach i platformach, z ktorych na dodatek czesc robi zdjecia nie widoczkom, ale tobie, bo jestes bialasem. Miedzy punktami widokowymi jezdzilo sie busikiem. Wszystko pieknie zorganizowane, to fakt - ale czy tak powinny wygladac gory, park narodowy? Mimo wszystko, colorful mountains byly przepiekne. Zdjecia w internecie przeklamuja rzeczywistosc - naprawde nie zobaczymy az tak jaskrawych barw, ale i tak jest cudownie. Gory sa w paseczki, czasem w falowane wzory. Przeplataja sie rozne kolory: pomaranczowy, czerwonawy, zolty, bialy, brazowy, zielonkawy, szaro-niebieski... Dla tych widokow warto tam pojechac.





Wizyta w parkach narodowych kolo Zhangye sprawila, ze przestalismy miec ochote na zwiedzanie innych gor w Chinach. Bilety sa dosc drogie a nadmierna organizacja wszystkiego sprawia, ze zwiedzanie naprawde nie jest przyjemne - a przynajmniej dla nas nie bylo. Tesknilismy za Kazachstanem i Kirgistanem, gdzie fantastycznie bylo sobie po prostu polazic z dala od tlumow. W Chinach nie bylo to mozliwe. Poza tym na naszej liscie bylo mnostwo miejsc w Kambodzy i Tajlandii, Chiny nigdy nie byly naszym marzeniem. Zreszta miejsca, ktore ewentualnie chcielibysmy zobaczyc byly mocno rozsiane po kraju, a my akurat dowiedzielismy sie, ze nasi znajomi sa w Wietnamie. Postanowilismy spotkac sie tam z nimi, a czasu do ich wylotu nie bylo za wiele. Zdecydowalismy sie wiec lapac stopa na poludnie, w kierunku Chengdu. Dzielilo nas od niego jakies 1300 km.

Przygotowalismy tabliczke "Lanzhou" (500 km dalej), dotarlismy do bramek na autostrade i 15 minut pozniej odjechalismy z przemila para. Dostalismy od nich wode, winogrona i batoniki z dmuchanego ryzu. Zastanawialismy sie nad kwestia noclegu - chcielismy rozbic namiot, ale oczywiscie nie bedzie to mozliwe, jesli dojedziemy do miasta. Nasza wylotowka na Chengdu znajdowala sie po drugiej stronie Lanzhou, nie bylo obwodnicy. Wysiadanie przed miastem nie mialo wiec wielkiego sensu. Ostatecznie wyladowalismy w miescie, przez ktore przeplywa Zolta Rzeka Huang Ho i w ktorym, jak sie okazalo, jest spora mniejszosc muzulmanska. Chcielismy jakos przedostac sie na poludnie, by spedzic noc w poblizu wylotowki i nastepnego dnia lapac w strone Chengdu. Plan dobry, ale niemozliwy do zrealizowania w Chinach, gdzie niewielkie miasta maja po 5 mln mieszkancow i rozlegle przedmiescia... Szlismy sobie przez Lanzhou, zastanawiajac sie, co z tym zrobic, gdy wpadlismy na wyrozniajaca sie z tlumu grupe ludzi - jeden bialy, jeden zolty i jeden czarny. Ostatnio Murzyna widzielismy chyba w Rosji i zastanawialismy sie, co tam robi. Przypominajacy Cejrowskiego David okazal sie byc Kanadyjczykiem, a Mack Amerykaninem. Ich chinski kolega Zhang byl, podobnie jak oni, nauczycielem angielskiego. Zaczelismy gawedzic i rozmowa potoczyla sie bardzo
szybko. Zapytalismy, czy nie wiedza, gdzie mozemy rozbic namiot... Paleczke przejal David: "oh shit, maaaan! to miasto ciagnie sie w nieskonczonosc! oh, fuck... no nie wiem". Zapytal miejscowego kolegi, ale on sprawial wrazenie, jakby nie do konca wiedzial, o co nam chodzi - najpierw zaproponowal, ze mozemy sie rozbic w jakims domu kultury, potem wpadl na lepszy pomysl. Zagadal jakiegos ziomka ze straganu, ktory zgodzil sie, bysmy postawili namiot za jego stoiskiem - na srodku ulicy. Absurdalnie... Ale nie tylko my tak pomyslelismy. David na szczescie rozumial nas doskonale. "Maaan, oni sie chca rozbic gdzies w naturze, przeciez tutaj nawet nie beda mogli sie wysikac! Trzeba im znalezc inne miejsce". Zhang sprawial wrazenie troche nieobecnego i zaproponowal, zebysmy poszli cos zjesc. Mack przysluchiwal sie calej rozmowie z facepalmem. Nagle Kanadyjczyk zaproponowal, zeby Zhang przyjal nas u siebie w mieszkaniu - ma ponoc duzy kwadrat, a zona wyjechala... My oczywiscie nie chcielismy sie nigdzie wpraszac, tym bardziej, ze starszy Chinczyk chyba nie nadazal za rozwojem sytuacji. Z pomoca przyszedl Mack, ktory nieoczekiwanie przemowil i zaproponowal, ze mozemy zostac u niego, bo mieszka sam. Zapewnil, ze to nie problem. Coz za pomyslny obrot spraw! Dookola naszej nietypowej ekipy zdazyl sie zebrac tlum gapiow. Zhang jeszcze raz zaproponowal wspolna kolacje i poszlismy razem zjesc nadziewane buleczki. Rozmawialismy o podrozach i na wiele innych tematow... Bylo bardzo wesolo. Nasz team wzbudzal sensacje wsrod gosci i obslugi lokalu.





Po posilku pozegnalismy sie z wesolym Kanadyjczykiem i pojechalismy z sympatycznym Mackiem do jego mieszkania. Zhang tez wstapil na chwile na przyslowiowa herbatke. Rozmawialismy z gospodarzem o polityce, systemie edukacji i upadku cywilizacji. Mack 2 lata temu postanowil zmienic cos w swoim zyciu. Zawsze chcial odwiedzic Chiny i znalazl na to swietny sposob. Uczy angielskiego. Jako native English speaker zarabia w przeliczeniu ok. 5-6 tys. zlotych miesiecznie, co w tanich Chinach jest wysoka pensja. To jednak dopiero poczatek. Mieszkanie ma oplacane przez szkole, a na dodatek pracuje zaledwie 12 godzin tygodniowo... Zyc nie umierac. 

Nastepnego dnia po sniadaniu w lokalnej piekarni (Chinczycy uporczywie lacza smak slodki, slony i ostry, bulka z szynka i serem jest posmarowana czyms slodkim, a w ryzowym nalesniku z powidlami i maslem orzechowym znajdziemy rowniez paste chilli) pozegnalismy sie z Mackiem i udalismy sie na wylotowke w strone Chengdu. Przygodom nie bylo konca...

9 komentarzy:

  1. Nie powiem, ciekawy sobie team znaleźliście, biali, czarny i żółty, dosyc oryginalny. Jak zobaczyłam na zdjęciu Davida, to się zdziwiłam, bo on na prawde jest podobny do Cejrowskiego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowite, jesteście wielcy w realizowaniu marzeń. I te podróże autostopem, pełna wolność :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak patrzę na zdjęcia to chyba tylko kształt twarzy sprawia, że można cię zaliczyć do rasy białej :D Jeszcze trochę na słońcu i nikt się nie skapnie, że jesteś z Europy, serio.

    OdpowiedzUsuń
  4. Byliscie ekipą równie kolorową co Góry Tęczowe ;) dla miejscowych pewnie nawet większą od nich atrakcją ;))

    OdpowiedzUsuń
  5. Pokazałam mężowi Twojego bloga i teraz jojczy, że my za rok się wybierzemy w taką podróż :) może wybierzesz się raz jeszcze i weźmiesz go ze sobą? :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Faktycznie, papa Cejrowski. Tworzyliście istną mieszkankę wybuchową przy tym stole, każde z innej paki xD Czekam na relację z Tajlandii!

    OdpowiedzUsuń
  7. Cejrowski jak skurczybyk :D
    Zaznaczyłem sobie na mapie marzeń kolorowe góry ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. musieliscie byc nie lada atrakcja turystyczna :)

    OdpowiedzUsuń

pisz co chcesz, ale ZASTANÓW SIĘ DWA RAZY ZANIM POPROSISZ O OBSERWACJĘ BO PRZYJDĘ I CIĘ ZJEM