Witam w znacznie lepszym nastroju niż poprzednio. W ostatnim wpisie wyraziłam całą swą niechęć do różnych dziwnych sytuacji, które utrudniają mi cieszenie się życiem w Wietnamie. Nie jest jednak tak, że tu jest okropnie i nie da się tu normalnie funkcjonować. Przeciwnie, podoba mi się tutaj i po wyjeździe wielu rzeczy mi zabraknie... W jakim innym miejscu będę w stanie tyle zaoszczędzić wpierdzielając soczyste mango?
Na co dzień mam dostęp do niedrogich, pysznych, świeżych produktów. Rano na bazarze kupuje się jeszcze ciepłe mięso, które niedawno było gdaczącym kurczakiem. Przez cały rok można przebierać w doskonałych, soczystych owocach i warzywach. Na bazarze dostaniemy też świeże jaja kacze, kurze i przepiórcze, trzeba tylko
uważać na specjalne wietnamskie przysmaki, czyli jaja z embrionami. Oprócz tego kupić można aromatyczne, świeże zioła, różnorodne grzyby, ciekawe sosy i milion gatunków ryżu. Gotowanie z takich produktów sprawia przyjemność. Przyrządzając jedzenie w domu siłą rzeczy unikam konserwantów i ulepszaczy (choć w sklepach można kupić ogromne paki glutaminianu sodu) i czuję się zdrowa i pełna życia.
Lady Buddha i wielopalczaste ręce Buddy
Życie jest śmiesznie tanie. Wszystko kosztuje mniej (albo dużo mniej) niż w Polsce, od jedzenia i picia w knajpach, poprzez produkty w sklepach i na bazarze, benzynę, komunikację miejską, taksówki, elektronikę, aż po spodenki Dolce&Gabbana z podszywką Blueberry (serio) i podrobione najki Niek lub Nkie. Chodzę na siłownię i nie odmawiam sobie browarów, a miesięczne koszty życia nie przekraczają 600-700 złotych. Pensja to z kolei 1000, a nawet 1400... dolarów amerykańskich.
Mam kupę wolnego czasu. Pracuję zaledwie 20 godzin tygodniowo (cudzoziemcy w zasadzie nigdy nie pracują tu więcej niż 100 godzin w miesiącu), mam więc mnóstwo czasu dla siebie. Rysuję, piszę, ćwiczę, oglądam, czytam, chodzę, leżę, jem, chilluję i śpię. Robię to, na co mam ochotę. Do pełni szczęścia brakuje w pobliżu rodziny i znajomych, z którymi jednak regularnie nawijam przez telefon i skajpa.
Ludzie są uśmiechnięci, życzliwi i pomocni. Jak wsiadają na skuter i zaczynają prowadzić to automatycznie wyłącza im się mózg, ale poza tym są do rany przyłóż. W Wietnamie, podobnie jak w wielu innych azjatyckich państwach, które odwiedziłam, można wyczuć zatracone u nas poczucie przynależności do społeczności. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Jeśli zdarzy się wypadek, najbliżsi ludzie od razu zsiadają ze skuterów i spieszą na pomoc. Jeden podniesie człowieka i sprawdzi, czy wszystko z nim w porządku, dwóch innych wyciągnie skuter, który osunął się do rowu i zaplątał w krzaki malin (tak, to jest moja historia z czasów, jak uczyłam się jeździć). Ludzie troszczą się o innych i nie zostawiliby ich na pastwę losu. W autobusie każdy pasażer dba o to, by wszyscy się wygodnie pomieścili (siedzenie na wiadrze z farbą albo skitranie się w 5 osób na trzyosobowej kanapie jest uznawane za wygodne), niedołężną babinkę wszyscy razem wciągną do środka pojazdu, usadzą, a na koniec odeskortują do wyjścia. Wietnamczycy interesują się cudzoziemcami, uśmiechają się, zagadują (zazwyczaj po wietnamsku). Nigdy nie czuć agresji. Spodziewam się, że para Azjatów, która weszłaby do karczmy w małej polskiej miejscowości zebrałaby co najmniej kilka niezbyt życzliwych spojrzeń. Nam się ludzie uważnie przyglądają, z zainteresowaniem, ale bez wrogości. Potem wracają do swoich spraw, ewentualnie zapraszają nas na kolejkę. Albo siedemnaście. I kilka kurzych łapek.
W Wietnamie każdy się czymś zajmuje i nikt nie leży na ulicy i nie wyłudza pieniędzy. Żebranie zdarza się bardzo rzadko. Ludzie są zorganizowani, każdy ma jakiś sklepik, knajpkę, warsztat czy stragan i zajmuje się pracą. Większość z nich nie jest bogaczami, ale ciężko mówić o biedzie. Wszyscy mają na siebie jakiś pomysł - gotują zupę, produkują szyldy reklamowe, naprawiają i myją skutery, strzygą innych na środku ulicy, jeżdżą rowerem obładowanym jak juczny muł i sprzedają wkładki do butów. Nie siedzą na krawężniku z żałosną miną i nie proszą o pieniądze. I za tym właśnie zatęsknię, gdy z maju pojawię się na warszawskiej Patelni.
Nadciągają zmiany.
Och, kiedy piszesz tak o Wietnamie, aż chciałabym odwiedzić to miejsce, choć nigdy nie było na liście "koniecznie muszę odwiedzić przed śmiercią". Może jednak warto to zmienić?
OdpowiedzUsuńW Lyonie nie poczujesz się lepiej, niestety. Żebraków, kieszonkowców tu na pęczki a uśmiechający się człowiek na ulicy to rzadki i dziwny widok ;)) Będziemy się uśmiechać do siebie nawzajem :)))
OdpowiedzUsuńOstatnio się zastanawiałam, kiedy wracasz do Polski - a to już w maju. Niesamowicie miło się czytało ten post :D O wiele lepiej niż poprzedni to na pewno. Chociaż nie wiem, czy odnalazłabym się w Wietnamie. Świeże owoce, uśmiechnięci i pomocni ludzie to coś, co na pewno mnie do tego kraju przyciąga, ale te wady chyba jednak przeważają. I raczej nie chciałabym spędzić tam więcej czasu niż miesiąc maksymalnie :D
OdpowiedzUsuńBrzmi fantastycznie, z chęcią bym tam pojechała.
OdpowiedzUsuńMimo wszystko Wietnam, to nie moje klimaty :)
OdpowiedzUsuńOj Wietnam, aż się rozmarzyłam. Zrobić mały Wietnam w Polsce, to przebudować całe społeczeństwo, a to jest dużo bardziej skomplikowane:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ciesz się niemożliwym
https://londynsrondyn.blogspot.com/
Kurde! Aż ciężko mi uwierzyć, że istnieje gdzieś na świecie miejsce gdzie można przeżyć za 600-700 zł. A przy takich zarobkach jak napisałaś to naprawdę można godziwie żyć, a co więcej, odłożyć sobie coś. Jak widać poza tymi wszystkimi wadami znalazło się równie wiele pozytywów. No i te bazary to świetna sprawa... no chyba, że trafi się na te wspomniane jaja z embrionami :P
OdpowiedzUsuńCzyli totalne przeciwieństwo życia w Polsce.
OdpowiedzUsuńoo, czyli powrót już niedługo. Dobrze, że masz jednak jakieś pozytywne opinie bo po poprzednim poście bałam się, że będzie tragedia :P (ale ten post i tak jest 2xkrótszy :D)
OdpowiedzUsuńCzyli zawsze znajdą się jakieś plusy ;)
OdpowiedzUsuńPrzy 100 godzinach pracy w miesiącu odjechałam do krainy marzeń... :)
OdpowiedzUsuń