Gdy byłam w podstawówce, na pytanie "kim chciałabyś zostać w przyszłości?" zdarzyło mi się odpowiadać "nauczycielką". Teraz, jakieś 18 lat później, zostałam wreszcie nauczycielką. Spełniłam swoje dziecinne marzenie, do którego dążyłam przez cały ten czas? Bynajmniej. Gdy tylko zrozumiałam, jak upierdliwa i mało opłacalna jest praca nauczyciela (czyli nadal w podstawówce, ale nieco później), szybko wybiłam to sobie z głowy i więcej do tego nie wracałam. Zresztą, ja przecież nie znoszę dzieci. Cóż. Bina nauczycielka macha do Was z Wietnamu.
lekcja w terenie
O tym, jak się znalazłam w tym specyficznym państwie na typowym stanowisku przeczytacie tutaj. Perspektywa zarabiania godziwych pieniędzy poprzez uczenie angielskiego wydała mi się bardzo kusząca - w końcu mówię po angielsku i, oczywiście, chcę zarabiać kasę. Myśl o tym, że będę musiała spędzać czas z dziećmi odsunęłam na dalszy plan. Czego się nie robi dla odrobiny ustabilizowanego życia po paru miesiącach podróży... Gdy jednak sytuacja nabrała rumieńców i pierwszy dzień pracy zaczął się nieubłaganie zbliżać, spanikowałam. Przecież ja nie mam pojęcia, jak się uczy ludzi. A tym bardziej, jak się obcuje z dziećmi. Próbując ocenić wiek jakiegoś gówniarza mogę się spokojnie pomylić o 3 lata. Nie wiem, ile dzieci rozumieją, jak do nich mówić. Kiedy przychodzi moment na naukę kolorów, literek, zwierząt i filozoficznych dyskusji o sensie istnienia. Jak się w ogóle za to wszystko zabrać? Nagle pomysł uczenia dzieci wydał mi się kompletnym idiotyzmem. Każdy wie, że ja się do tego absolutnie nie nadaję. Było już jednak za późno na odwrót.
Za kulisy pracy wprowadziła mnie Ania, po której przejmowałam stanowisko. Przyszłam z nią na kilka lekcji jako cichy obserwator. Zobaczyłam, czego i w jaki sposób uczymy, z jakich programów i kanałów na Youtube korzystamy, jakie gry i zabawy aranżujemy. Wszystko wydało mi się podejrzanie... proste. Ania opuściła Wietnam i zostałam sama z dzieciakami.
Uczę w prywatnym przedszkolu i w przeciwieństwie do ludzi uczących w centrach językowych nie mam podczas lekcji wietnamskiego asystenta. W szkołach angielskiego lekcję według podręcznika przygotowuje nauczyciel z Wietnamu, a osoba z zagranicy uczy przede wszystkim poprawnej wymowy. Na naukę correct pronounciation kładziony jest tak duży nacisk, że dzieciaki często potrafią wymienić dużo słów, ledwo znając ich znaczenie, nie są jednak w stanie zrozumieć, co po angielsku mówi do nich nauczyciel, a tym bardziej odpowiedzieć. Czekają więc, aż wietnamski asystent im wszystko przetłumaczy. Asystent też im często podpowiada lub łaja ich po wietnamsku, nie dając szansy na faktyczną naukę języka. Moje przedszkole ma tą szczególną cechę, że z dzieciakami jestem sam na sam. Uczę dwie grupy: starszą (5-6 lat) i młodszą (3-4 lata). Maluchy dalej nie rozumieją, że ja nie mówię po wietnamsku i próbują mi opowiadać historie lub skarżyć na kolegów. Nauczyłam się brzmienia pytania "czy mogę iść do toalety?", by móc udzielać odpowiedzi twierdzącej. Starsi zdają sobie sprawę, że pogadać ze mną można tylko po angielsku. Są głodni wiedzy, pytają o słowa, których nie znają, wypowiedzi uzupełniają mową ciała. Ostatnio usłyszałam całą historię o tym, jak ktoś oberwał od kogoś innego mopem i teraz ma skaleczony palec. Nauka jest skoncentrowana przede wszystkim na nauce słownictwa. W Wietnamie ogólnie uczy się głównie słówek, dlatego mało kto w praktyce porozumiewa się po angielsku. Na dodatek ciężko byłoby uczyć gramatyki sześcioletnie dzieci, z którymi nie mam wspólnego języka. Znają więc mnóstwo rzeczowników i kilkanaście prostych czasowników. Oraz przeklęte słówko "Whyyy?", którym mnie katują, gdy nie rozumieją, dalczego nie będziemy oglądać filmików z Youtube przez całą lekcję.
Po wyjeździe Ani myślałam (miałam nadzieję?), że wszystko potoczy się miło i przyjemnie. Nie miałam jednak doświadczenia i postanowiłam zrobić coś absolutnie przeczącego mojej naturze - zaplanować lekcje. Do zapełnienia miałam dwie godziny zegarowe - jedną ze starszymi, drugą z młodszymi. Rozpisałam plan co do minuty, uwzględniając naukę nowych słówek, zabawy, piosenki, tańce i bajki z Youtube. Jak nietrudno się domyślić, plan nie przydał się na nic. Ja nie potrafię korzystać z planów, na dodatek niektóre etapy lekcji trwały o wiele dłużej/krócej, niż się spodziewałam. Dzieciaki na dodatek bojkotowały mnie przez pierwszych kilka tygodni, tęskniąc za poprzednią nauczycielką. Nie chcieli robić tego, co aranżowałam, nie chcieli oglądać filmików, które im puszczałam, złośliwie wyłączali światło podczas zajęć. Miałam ochotę wyrzucić ich wszystkich przez okno, ale w klasie nie ma okna. Szydercze twarze maluchów i piosenki edukacyjne prześladowały mnie nawet nocą. Wiedziałam, że muszę ich sobie zjednać, bo taka zimna wojna źle się skończy. Pomógł mi upływ czasu. Przyzwyczaiłam się do dzieciaków, poznałam ich zdolności (lub ich brak), zrozumiałam, co ich śmieszy i interesuje. Sześciolatki czują się już zbyt dorosłe, by śpiewać piosenki, do których bawią się maluchy. Lubią natomiast rysować, kolorować moje rysunki, grać w zagadki, zamieniać się ze mną - oni stają się nauczycielami, pytają mnie ze słówek, a ja się mylę. Po paru próbach znalazłam sposób na przepytywanie ich bez marudzenia i krzywych min. Ja zmieniam się w strasznego zombiaka i chodzę po klasie, a jak kogoś schwytam, to pytam ze słówek. Sami mi się podstawiają...
Cieszę się, że w niecałe 3 miesiące doszłam do takiego etapu. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu pewnego dnia okazało się, że dzieciaki mnie lubią. Jeszcze bardziej mnie zdziwiło to, że w niektórych przypadkach uczucie jest odwzajemnione. Niektóre dzieciaki to moje małe ziomki. Czytam ich humory i wiem, jak się zachować. Wymyślam nowe gry, by słówka łatwiej wchodziły i nie było nudno. Czasem jednak zdarzy się okropny dzień, gdy wszystko idzie źle. W dzieci wstępuje szatan, ja nie umiem nad nimi zapanować, ostatecznie drę na nie mordę i nic z tego nie mam poza chrypą. Nawet najgorszy dzień jednak kiedyś się kończy... A mój dzień pracy nigdy nie trwa dłużej niż dwie godziny. To właśnie wynagradza mi wszystkie nieprzyjemności i sprawiło, że nawet ja mogłam zostać nauczycielką. Polecam.
Myślę, że dwie godziny jeszcze bym zniosła z dziećmi, ale więcej? Nie ma szans, dostałabym szału chyba ;D
OdpowiedzUsuńCzekałam na ten wpis :D I zawsze wierzyłam, że będziesz spoko nauczycielką. Małe dzieci chyba serio lubią takie pozytywne, bezpośrednie osoby jak Ty. A jak jeszcze masz możliwość prowadzenia zajęć tak jak ty chcesz, a nie system edukacji, to w ogóle bajka :D
OdpowiedzUsuń"jak bylam mala chciałam zostać nauczycielką", ja jak byłam mała chciałam zostać wielorybem :D :) nie wiem co z tego wyniknie. ;D POZDRO KOCHANA!
OdpowiedzUsuńAle super, cieszę się, że tak się w tym odnalazłaś :) Na zdjęciach przynajmniej wyglądasz na zadowoloną (i dzieciaki też!). Z wieloma kwestiami, o których piszesz, mogę się śmiało identyfikować i powiem Ci, że jak uczy się kogokolwiek (bo w mojej chwilowo przerwanej nauczycielskiej "karierze" miałam uczniów w wieku do 3 do ponad 70 lat), to chęć wyrzucenia go przez okno pojawia się regularnie raz na jakiś czas :) Pozdro i niech moc (i cierpliwość) będzie z Tobą!
OdpowiedzUsuńJestem strasznie z Ciebie dumna, że przełamałaś się w tej kwestii! To musi być takie wspaniałe doświadczenie! Ściskam <3
OdpowiedzUsuńTo brzmi naprawdę świetnie! Wydaje się trudne, więc świetnie, że tak dobrze sobie z tym radzisz. Mam nadzieję, że będzie Ci szło coraz lepiej!
OdpowiedzUsuńAle urocze zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńTeż chciałam kiedyś zostać nauczycielką, ale mi przeszło :p
I właśnie Twoja opowiesc pokazuje, ze zycie prowadzi nas roznymi drogami :) I na pewno to doswiadczenie Ci sie jeszcze nie raz przyda :)
OdpowiedzUsuńpowodzenia :)
Fantastyczna przygoda! 💜 Super, że tak szybko przywykłaś do nowej roli i radzisz sobie z tymi małymi potworkami 💜
OdpowiedzUsuńI kolejne bardzo ciekawe doświadczenie :)
OdpowiedzUsuńi super, że Cię lubią! :) To niejako jakaś nagroda :D
OdpowiedzUsuńOpuściłam pare ostatnich wpisów (w sumie na blogi w ogóle nie zagladałam ) i umknęło mi, że zostałaś nauczycielką. W sumie sama sie zdziwiłam, gdy o tym przeczytałam, że osoba, która nie lubi dzieci, jest nauczycielką, a poza tym jest trudniej, przez to, że nie ma nauczyciela obok, który mówi w ich ojczystym języku. Sama bym chyba spanikowała przy pierwszych dniach, a przepraszam, ja bym w ogóle nie zaczeła pracowac. Dobrze, że mimo tych trudnych początków się przyzwyczaiłaś i idzie coraz lepiej.
OdpowiedzUsuńdzień pracy w wymiarze 2 godzin nie przestanie mnie chyba zachwycać:D
OdpowiedzUsuńWyobraziłam sobie Ciebie w roli zombiaka :D Serio, bardzo cieszę się, że to wszystko okazało się tak świetnym doświadczeniem. :)
OdpowiedzUsuńZdziwiłabym się, gdybyś i w tej sytuacji w końcu się nie odnalazła :D
OdpowiedzUsuńPrzecież Ciebie nie dałoby się nie lubić :) jak sobie tak pomyślę... tyle niespodzianek na nas czeka w życiu o których nawet byśmy nie śnili
OdpowiedzUsuńPraca z dziećmi to naprawdę ciężka sprawa. Albo właśnie się ich sobie zjedna, albo będzie to prawdziwa droga przez mękę. Gratuluję osiągnięcia tego pierwszego, bo czasami to nie lada wyczyn. Ja jeszcze jeszcze mam takie momenty, że wątpię, czy aby na pewno dzieci mnie lubią....
OdpowiedzUsuńCiekawa historia...Często jest tak, że chcemy coś robić, a nie znamy realiów, np. w Polsce. Praca z dziećmi jednak jest co do zasady trudna, niezależnie gdzie ją podejmujemy
OdpowiedzUsuńBrzmi naprawdę hardcorowo ale zobacz - udało się, dałaś radę! To jest bardzo trudne zadanie, bo dodatkowo nie macie żadnego wspólnego języka, w którym moglibyście się porozumiewać... Szacun, naprawdę. Moje jedyne doświadczenie z byciem nauczycielem to warsztaty w podstawówce i gimnazjum, które skopałam tak strasznie, że do tej pory mi wstyd, a minęło już kilka lat...
OdpowiedzUsuńo matko podziwiam... nie mogłabym uczyć, a szczególnie dzieci :D Chyba właśnie dlatego, że czasami to są małe szatany. W ogóle ja się boję dzieci...
OdpowiedzUsuń