sobota, 10 marca 2018

Kulinarne potyczki w Wietnamie


Mieszkam w Wietnamie od czterech miesięcy, zdążyłam częściowo poznać lokalną kuchnię i się z nią oswoić... pod warunkiem, że od czasu do czasu przyrządzę sobie porządnego tosta z serem i ketchupem. Zapraszam na krótką wycieczkę kulinarną.

Zupa phở to podstawowy wietnamski specjał. Jest to... rosół. Bulion gotuje się przez 10 godzin z przyprawami, podaje się go z makaronem ryżowym, świeżymi ziołami, marynowanym czosnkiem, domową pastą chili i mięsem, najczęściej wołowiną. Zupa phở jest smaczna, pożywna i tania (na mojej wsi kosztuje ok. 4 zł za porcję).

Mój ulubiony wietnamski rarytas to sajgonki. O dziwo w Sajgonie ich raczej nie ma, jest to smakołyk z północy kraju. Z Hanoi pochodzi bun cha - potrawa składająca się z makaronu ryżowego (cóż za zaskoczenie) i sosu/zupki, w której maczamy makaron, świeże zioła, posiekany czosnek z chili oraz pozostałe elementy dania. Podaje się kawałki boczku, tofu, czasem wątróbkę czy omlet jajeczny oraz przede wszystkim pyszne chrupiące sajgonki. 


Gdy mamy trochę więcej czasu i budżet wyższy niż kilka złotych, możemy udać się na BBQ (grillowane pyszności) czy hot pot - gar ze smakowitą zupą na palniku, do której wrzucamy ryby, owoce morza, warzywa... Gdy się ugotują wyławiamy je i się nimi delektujemy, a zupa przechodzi smakiem wszystkich składników. Na koniec uczty niczym prawdziwi Wietnamczycy prosimy kelnera o paczkę makaronu Vifon, wrzucamy do hot pota i mamy chińską zupkę na deser.

Na śniadanie kupić można bánh mì, półbagietki, spuściznę po Francuzach. W bagietce jest smażone jajko, ogórek, kolendra, przegląd mięsnych skrawków oraz ostry sos. Bułka taka stanowi sycące śniadanie, a jej koszt to zaledwie 2-3 zł. U mnie na wsi kosztuje 1,50 zł. Na ulicy można także zjeść różnorodne zupy oraz smażony ryż. Albo lepki ryż (sticky rice). Albo pakuneczek z ryżu z mięsem. Albo ryżowe ciasteczko z głębokiego tłuszczu. Albo naleśniki z ryżu. Albo deser ze słodkiego kleistego ryżu z owocami i przezroczystymi żelkami bez smaku. Tak, są dokładnie tak obleśne, jak brzmią.


W każdym sklepie w Wietnamie można kupić ryż, który jest podstawowym składnikiem diety, oraz maszynę do jego gotowania. W niektórych marketach nie ma lodówki z nabiałem albo tak oczywistej dla nas mąki pszennej. Ciągną się za to półki z ryżem, sosami sojowymi, olejami sojowymi, sosami rybnymi, ryżem, chińskimi zupkami, makaronem ryżowym i ryżem. Jest też mnóstwo produktów, których do dziś nie zidentyfikowałam, na przykład dziwne gatunki ryżu.

Mięso, jajka, warzywa i owoce kupuję na bazarze. Wszystko jest świeże, pyszne i tanie. Gotowanie w domu sprawia przyjemność, gdy do dyspozycji mam pyszne bakłażany, cukinię, pomidory, kapustę pak choy, okrę, szpinak wodny... no i znakomite ziemniaki. Jem je w zasadzie codziennie, bo ryż wychodzi mi już uszami. Robię też smoothies z mango, ananasa, marakui, smoczego owocu, pomarańczy, bananów, arbuza czy pomelo. Codzienny dostęp do pysznych, dojrzałych owoców to ogromna zaleta życia na tej szerokości geograficznej. Wciąż nie spróbowałam ich wszystkich.


Północny Wietnam niestety nie zachwyca pod względem kulinarnym tak, jak reszta kraju. Kilkaset kilometrów na południe stąd jadłam przepyszne fantazyjne dania, a tutaj oscyluję między sajgonkami, zupą pho i zagraniczną kuchnią. W moim niewielkim miasteczku jest między innymi koreańska knajpa serwująca kimpap (prawie sushi), japońska knajpa (sushi) i parę zachodnich wybryków - ohydne burgery i śmierdząca pizza. Czasem mam ochotę przyrządzić sobie na śniadanie coś typowo białasowego, np. naleśniki, bekon, tosty, owsiankę... Zdobycie potrzebnych składników graniczy jednak z cudem. Bekon w Wietnamie nie występuje, mimo, że wieprzowiny jest pełno. Jeśli w jakiejś pseudozachodniej knajpie w moim zapierdzianym miasteczku zamówicie coś z bekonem, dostaniecie plaster gumowej szynki. Mleko można kupić, choć nie zawsze i nie wszędzie. Tutaj się go praktycznie nie używa, ciężko je przechowywać przy wysokich temperaturach i wilgotności powietrza. Kawę serwuje się z mlekiem skondensowanym, co swoją drogą bardzo przypadło mi do gustu. Po takie luksusy jak ser i masło muszę udać się do hipermarketu za miastem. Ser jest drogi i niedobry, masło tylko drogie. Mała kostka 100 g Président kosztuje jakieś 12 zł, ale ja kocham masło i nie mogę mu odmówić. Używam go i tak prawie tylko do smażenia jajek czy robienia tostów, bo w Wietnamie ciężko o smaczne pieczywo. We wspomnianym supermarkecie można dostać również wyżej wymieniony chleb tostowy (pieczony na miejscu) oraz masło orzechowe, czekoladę (rzadkość!), a nawet Nutellę, na którą nawet mi żal pieniędzy.

Odważni mogą w mojej wsi spróbować psa, kota, wróbla, gołębia, kozy, węża, żaby czy kurzych łap. Są też przepiórcze i kacze jajka niespodzianki - rozbijasz jajo nad miską, a ze środka wypada czerwony embrion z zalążkami piór. Te specjalne jajka są trzymane przez panie z bazaru w osobnych koszach, ale każdemu może zdarzyć się pomyłka... Obleśnym momentom nie ma końca, poznałam dziewczynę, która podczas kolacji wydłubała pałeczkami rybie oko i je z apetytem pochłonęła. Na tej samej kolacji patrzył na mnie ze stołu upieczony kurzy łeb, ale na niego o dziwo nikt się nie skusił.

Sama się zastanawiam, ile razy zjadłam coś dziwnego nieświadomie.
Witamy w Azji.

13 komentarzy:

  1. Nie za bardzo widzę tam siebie - wybredną wegetariankę ze skłonnościami do anemii... Chociaż tofu jest bardzo dobre na anemię. Bardzo chętnie spróbowałabym też różnych rzeczy z ryżem. A najlepiej nauczyła się sama gotować coś z ryżu, bo ryż jest tani i opłacalny dla studentów, ale jeść go na sucho się nie da.
    Ale nigdy nikt nie przekona mnie do jedzenia dziwnego mięsa, obojętnie czy ma oczy, czy nie :/

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam wrażenie, że na krótką metę bym sobie poradziła, jednak z czasem za bardzo zabrakłoby mi - jak to ujęłaś - białasowego jedzenia. Między zajęciami na uczelni odwiedzam koreańską knajpę, ale jednak na co dzień mogłoby ciężko z kuchnią Dalekiego Wschodu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pamiętam kaszaneczkę w psim jelicie ;)) A sajgonki i hot pot były cudowne! Pho zresztą też :))
    Teraz już nie muszę wiele pisać o wietnamskiej kuchni, będę wszystkich zainteresowanych odsyłać do Ciebie! A za kawą tęsknię. Nawet moja ukochana Lavazza nie daje mi tyle radości ;)) Zamierzam też poeksperymentowac z naleśnikami ( żeby otrzymać coś popdobnego do tych jedzonych na południu) i oczywiście będę próbować zrobić jajaczną kawę, choć pierwszą trudnością będzie utrzymanie jej na dnie filiżanki ;)) 💋❤️😘

    OdpowiedzUsuń
  4. Na krótki czas te jedzenia brzmią na prawde dobrze. Sajgonki, zupa, która przypomina rosół, czy pólbakietki, ale gdybym miała tam zostac na dłuższy czas...no to byłoby ciężko. Nie chciałabym na pewno nic z owoców morza i dziwnych jajek. Na dłuższą metę wiem, że zabrakło by mi tak chleba, masła, czy innych rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja zawsze mówiłam i mówić będę - zabrać mnie do Azji to jak skazać mnie na śmierć z głodu. Marzy mi się podróż tam, ale co ja będę jeść... Tego nikt nie wie xD Od dziecka byłam marudą do jedzenia, niestety mi to zostało.

    OdpowiedzUsuń
  6. Byłoby mi ciężko przekonać się do jedzenia takich rzeczy :D

    OdpowiedzUsuń
  7. jak nadrabiam zaległości blogotwe to zawsze zostawiam sobie Twoje posty na koniec - bardzo fajnie się je czyta. podziwiam Cię za jedzenie dziwnych rzeczy (i życie ze swiadomoscia, ile z nich moglas zjesc nieswiadomie - łe), zazdroszcze dostepu do swiezych owocow (smoczy owoc na zdjeciu - bajka, w PL takich pięknych nie dostaniesz), wspolczuje braku dostepu do mleka oraz cen masła - ja je rowniez kocham. dobrze, ze jakos sobie radzisz :)
    Pozdrawiam
    Magda

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja tam wolę nasze polskie jedzenie :D

    OdpowiedzUsuń
  9. a próbowałaś używać do smażenia masła klarowanego (ghee)? jest to dużo zdrowsze
    czy te przezroczyste żelki bez smaku nie są czasem z tapioki albo z kokosa? jeśli tak to ja je wprost uwielbiam:D

    OdpowiedzUsuń
  10. Ta półbagietka wyjątkowo przypadła mi do gustu! Chociaż z moim zamiłowaniem do azjatyckiej kuchni to chyba wszystko by mi smakowało.

    OdpowiedzUsuń
  11. będąc w Azji też nie mogłam przywyknąć do jedzenia. A byłam tylko 2 tygodnie. Jakoś zupełnie mi to ichnie jedzenie nie odpowiadało. Po powrocie do domu zwykła bułka z szynką i serem smakowała jak najlepszy rarytas! :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Coś mi się wydaje, że słowo klucz tego wpisu, to... RYŻ :D To akurat lubię, ale myślę, że azjatycka kuchnia na dłuższą metę wymęczyłaby mnie strasznie. Uwielbiam pieczywo, ziemniaki, nabiał... W ogóle polska kuchnia ma ważne miejsce w moim sercu. Chociaż na azjatycką knajpę (w Polsce) zdarza mi się skusić całkiem często.

    A notka jak zwykle super, chociaż końcówka trochę obrzydliwa :D No ale cóż, takie życie. Pozdro!

    OdpowiedzUsuń
  13. O! Pitahuja ;D
    Chciałabym kiedyś spróbować prawdziwie azjatyckiej kuchni :)

    OdpowiedzUsuń

pisz co chcesz, ale ZASTANÓW SIĘ DWA RAZY ZANIM POPROSISZ O OBSERWACJĘ BO PRZYJDĘ I CIĘ ZJEM