Nie wiem, jak to jest, ale na mojej gumowej klawiaturze nadal nie dzialaja polskie znaki i nic nie moge z tym zrobic.
Renat przywiozl nas na granice swoja ciezarowka. Zblizyl sie do kolejki samochodow, stwierdzil, ze to Uzbecy, po czym ominal wszystkich jadac waska drozka z zakazem wjazdu. Coming straight from the underground. Myslalam, ze celnicy go zatrzymaja, ale normalnie go przepuscili, dzieki czemu zaoszczedzilismy sporo czasu. Wszystkie procedury i czekanie na mozliwosc wjazdu do Kazachstanu zajelo kolo godziny. Wkrotce dojechalismy do pierwszego kazachskiego miasta na naszej trasie.
Uralsk, jako jedyne wieksze miasto w Kazachstanie znajduje sie na zachod od rzeki Ural, jest wiec w Europie. Miasto ma niewiele do zaoferowania i nie przyciaga turystow, wiec to my, para smieszkow w glupkowatych ciuchach i z kolorowymi plecakami, stalismy sie atrakcja dla localsow. Na Couchsurfingu nie udalo nam sie nikogo znalezc, a ceny zakwaterowania nam nie odpowiadaly, zdecydowalismy sie wiec szukac szczescia nad rzeka. Zielony kwadrat, ktory na mapie wygladal jak zwykly park, okazal sie byc centrum rozrywki. Mnostwo atrakcji dla dzieciakow, samochodziki, mini lunapark, festyn, popcorn, gry i zabawy - cale rodziny odpoczywaly tam i wyrzucaly hajs patrzac na nas ze zdziwieniem. Pozniej okazalo sie, ze w zasadzie w kazdym miescie w tym kraju jest taki park rozrywki (zawsze z identycznymi atrakcjami i zarciem). Trafilismy nawet na plaze, ale byla bardzo zaludniona, a wstep platny. Nasze poszukiwania skonczyly sie kawalek dalej - poszlismy waska sciezka przez las i znalezlismy optymalna miejscowke na namiot, zejscie do wody, a nawet przygotowane palenisko. Rozbilismy nasz domek, wykapalismy sie w rzece jak nomadzi, wystartowalismy z ogniskiem i podgrzalismy kupionego wczesniej w supermarkecie kurczaka. O zachodzie slonca zaczely nas atakowac komary, ktore nie baly sie nawet ognia i sialy spustoszenie na odslonietych (w sumie na zaslonietych tez) czesciach naszych cial. Zmuszeni bylismy przeniesc impreze do namiotu. Wszystko dookola brzeczalo. Prawdziwa zabawa zaczela sie, jak trzeba bylo pojsc sie wysikac. Myslelismy, ze rosyjskie komary daly nam szkole zycia, ale te znad Uralu sa naprawde harkorowe. O 2 w nocy jakies przebiegajace zwierzatko zahaczylo o namiot, a potem zbudzil sie jakis pisklak, ktory przez godzine darl jape. Przestal, jak zaczelo padac. Pozniej z deszczu pod rynne - opady ustaly, ptak postanowil jeszcze troche pokrzyczec. Niezbyt komfortowa noc.
Nastepnego dnia chcielismy czym predzej opuscic to nieszczesne miejsce i udac sie 500 km na poludnie, do Atyrau, gdzie udalo nam sie znalezc nocleg. Z pomoca localsow szybko trafilismy do autobusu jadacego na wylotowke. Kazachowie sa bardzo pomocni i zyczliwi dla turystow, choc podobno dla siebie nawzajem niekoniecznie. Panie w busiku scisnely sie, bym mogla usiasc i wygodnie odstawic plecak, kierowca zadbal, bysmy wysiedli w odpowiednim miejscu. Na wylotowce, gdy jedzac sniadanie zlozone z bananow i ciasteczek pisalam ATYRAU na kartonie, podszedl do nas kierowca zaparkowanej nieopodal taksowki. Ucial sobie z nami krotka konwersacje i poyczyl czarny marker, bo nasz sie powoli wypisywal. Mala rzecz, a cieszy. Zaczelismy lapac. Po 15 minutach zatrzymal sie samochod. Naczytalam sie wczesniej, ze w Kazachstanie popularne sa nieoznakowane taksowki i nalezy porozmawiac chwilke z kierowca i uprzedzic go, w jaki sposob podrozujemy, zeby uniknac nieprzyjemnosci. Gdy powiedzialam, ze przyjechalismy awtostopem iz Polszy i ze nie mamy pieniedzy, ziomek usmiechnal sie i zaprosil nas do srodka. Jechal az do Atyrau! Po godzinie jazdy zobaczylam to, na co tak czekalam - po raz pierwszy w zyciu ujrzalam szeroki, plaski step. Widocznosc byla niezwykla, choc ciezko ocenic, jak duza, gdyz nie bylo zadnych punktow odniesienia. Ze wszystkich stron widac bylo horyzont. W oddali majaczyla otoczona drzewami rzeka Ural, ktora podobnie jak my zmierzala do Morza Kaspijskiego. Wszedzie byla sucha, zolta trawa, a nad naszymi glowami krazyly orly i sokoly polujace na stepowe myszki. Raz na jakis czas mijalismy mala wioske, czesciej jednak cmentarz, zlozony z malych grobowcow zwienczonych ksiezycami. Widzielismy stada koni, owiec beztrosko brykajacych po drodze oraz hit, czyli wielblady. Nie moglam sie napatrzec na te przestrzenie, a znudzony kierowca stwierdzil, ze ewidentnie jestesmy tu nowi.
Dotarlismy do Atyrau, gdzie ugoscil nas przesympatyczny Timur. Przyjmowal u siebie wielu innych podroznikow, glownie autostopowiczow. Poznalismy miedzy innymi Simona z Danii, z ktorym zwiedzalismy miasteczko oraz Nurzana, ktory mieszka w Astanie i zaprosil nas do siebie. Ucieszylismy sie, bo chcielismy zwiedzic stolice. Atyrau to miasto, w ktorym jest cholernie goraco, a najwieksza atrakcja jest rzeka Ural przecinajaca miasto na pol i dzielaca je na europejska i azjatycka czesc. Mozna pojsc na spacer w Azji, wrocic na kawe do Europy, wybrac sie z powrotem do Azji na bazar i zakonczyc dzien w Europie przy piwie. Ciekawe doswiadczenie, jak w Stambule. W Atyrau spotkalismy wiecej ortodoksyjnych muzulmanow niz w innych miastach. Wiele kobiet nosi czadory, a naszym kolegom odmowiono wstepu do kawiarni, gdy mieli na sobie szorty. Miasto nie jest zbyt ciekawe, a my liczylismy na wycieczke nad Morze Kaspijskie. Timur, nasz gospodarz, zasmial sie i powiedzial, ze nie jestesmy pierwszymi jego goscmi, ktorzy na podstawie lokalizacji miasta na mapie zalozyli, ze pojada sie popluskac w tym olbrzymim slonym jeziorze. Okazalo sie jednak, ze przy ujsciu rzeki Ural jest olbrzymie zarosniete bagno i nie da sie normalnie dostac nad wode. Musielibysmy pojechac na poludnie az do Aktau - ok. 400 km w linii prostej, a droga az 900... Odpuscilismy. Ciagnelo nas na wschod.
Stanelismy jednak przed powaznym pytaniem - jak mamy dostac sie w okolice Astany? Gdybysmy jechali tak, jak wiekszosc autostopowiczow, pojechalibysmy dalej przez Rosje na wschod i wjechali do Kazachstanu od polnocnego wschodu, gdzie sa miasta, a dalej gory i jeziora. My jednak chcielismy byc oryginalni, zwiedzilismy wiec Uralsk i Atyrau, w ktorych nie ma kompletnie nic, a od Astany dzielilo nas 2000 km stepu. Po drodze nie ma zadnych atrakcji ani zbyt wielu miasteczek. Nie ma nawet normalnej drogi na wschod, musielibysmy jechac dziwnym zygzakiem - jakies 2500 km, dwie doby tulaczki przez nicosc. Zainspirowal nas Nurzan, ktory pojechal do Astany nocnym pociagiem. W zasadzie nocnym, dziennym i znow nocnym i jeszcze troche dziennym, po taka przejazdzka najnizszym mozliwym kosztem zajmuje prawie dwie doby. Po krotkiej burzy mozgow zdecydowalismy sie na to samo wygodne rozwiazanie. Bilet kosztowal ok. 72 zlotych, czyli 3 zlote za 100 kilometrow. Timur pomogl nam kupic bilety i odwiozl na stacje. W miedzyczasie wynikla drobna niespodzianka, okazalo sie, ze godzina odjazdu podawana jest wg strefy czasowej obowiazujacej w stolicy, czyli mielismy godzine mniej, niz nam sie zdawalo. Na szczescie gospodarz nad nami czuwal. 23 lipca o godzinie 22:30 lokalnego czasu wsiedlismy do dusznego pociagu w oczekiwaniu na czterdziestogodzinna podroz.
Dobrze, że pojawilo sie jakieś rozwiazanie z pociagiem i nie musieliscie jechać przez te stepy, które moim skromnym zdaniem nie wyglądały na bezpieczną drogę, bo nie ma tam dosłownie nic. Ale 100 km za 3 zł? Ciekawe, czy wszędzie w tym kraju są takie ceny. Z jednej strony chcialabym tyle płacić za pociąg, ale z drugiej to by było zbyt piękne. Jechalam kiedyś ponad 40 godzin, dokładnie w takiej kolejnosci jaką ty opisałaś. Noc, dzień, noc i jeszcze trochę dzien. Podróż na Korsykę mimo to, nie mijała mi aż tak długo. Zastanawiam się co się ze mną stalo, bo teraz nawet podróż 8-godzinna mnie męczy.
OdpowiedzUsuńZapłaciłaś za pociąg mniej więcej tyle jak na uczniowskim z Bydgoszczy do Krakowa, to boli :C
OdpowiedzUsuńTeoretycznie nie rajcują mnie dalekie podróże, a autostop to już zupełnie, ale nawet ja podjarałam się tym stepem i wielbłądem. O wiele bardziej człowiek w to wierzy, gdy widzi po prostu zdjęcie zrobione z samochodu, niż gdy ogląda jakieś odpicowane fotki z albumów.
obejrzałam ostatnio nową ekranizację Ani z Zielonego Wzgórza netflixa i teraz Twoje 2 warkocze które często widuję na insta kojarzą mi się z główną bohaterką;)
OdpowiedzUsuńswoją drogą polecam serial - bardzo dobry:)
Nie wiem nic o ruskich ani kazachskich komarach, ale miałam wątpliwą przyjemność być pożywieniem dla komarów szwedzkich. Za kołem polarnym, na bagiennych terenach, gdzie lubi rosnąć jutron ( żółte maliny) nikt oprócz komarów, łosi i zdesperowanych polskich studentów się nie zapuszczał. Komary atakowały stadami, wlatywały do uszu, nosa, wszędzie. Okutanie się jak mumia nie wystarczało by się przed nimi uchronić, wszak trzeba jakoś oddychać i widzieć gdzie się nogi stawia. Na bagnach ma to jako takie znaczenie. Na szczęście ktoś polecił nam miejscowy preparat na komary. Wyglądał jak czarna pasta do butów, w płaskim, metalowym pudełeczku. Był gęsty, oleisty i śmierdział i to jak! Najgorsze było to, że twarz trzeba było tym świństwem wysmarować, ale skuteczność tego wynalazku była zadziwijąca! Komary latały nad głowami niczym stada czarnych kruków, ale każda próba ukąszenia kończyła się odbiciem owada od nasmarowanedo ciała. Jak się domyślasz zatykając nosy i hamując odruch wymiotny smarowaliśmy się energicznie przed każdym wyjściem. Jeszcze po powrocie do Polski miałam wrażenie, że śmierdzę tym g... 💋❤️
OdpowiedzUsuńCzekam na Twoją książkę wariatko! <3
OdpowiedzUsuńŁączę się w bólu jeśli chodzi o komary. W tym roku mam całe pogryzione nogi. CAŁE. Aczkolwiek nie wyobrażam sobie tej walki podczas sikania. xD
OdpowiedzUsuńRelacja jak zwykle mega. :)
U mnie w tym roku też jakiś wysyp.. i to jeszcze chyba jakieś zmutowane albo nie wiem takie spasione ...
UsuńA relacja, dobra to fakt ! I pogodę mają lepszą niż ja w Niemczech !
Masakra, podziwiam Was za nocowanie na dziko - ja bym oka nie zmruzyla ze strachu :)
OdpowiedzUsuńSpacerujący wielbłąd...hmm..my ostatnio w Chorwacji spotkaliśmy na trasie przechodzącą rodzinę osłów. :) Samotnie ;)
OdpowiedzUsuń